Recenzja filmu

Kamerdyner (2013)
Lee Daniels
Forest Whitaker
Oprah Winfrey

Almanach afromamerykański

Film jest bardzo "czysty", nawet wtedy, kiedy dotyka spraw bolesnych i przypomina brutalne wydarzenia. Przywodzi na myśl dziadka, który wnukom wspomina o swojej burzliwej przeszłości. Chce, by
"Kamerdyner" Lee Danielsa okazał się wielkim kasowym przebojem w amerykańskich kinach. Dla każdego, kto film zobaczy, będzie jasne, dlaczego tak się stało. Jest to obraz powstały z myślą o masowym odbiorcy. Stanowi łatwo przyswajalną lekcję historii, piękną wizualnie, starannie wykonaną i prezentowaną z gracją i wyczuciem delikatności materii. Prawie nikt nie poczuje się obrażony, choć przecież film porusza czasem bolesne tematy. Daniels jednak nikogo nie oskarża, nie demaskuje "białych plam historii", wstydliwych tajemnic rasowej segregacji. "Kamerdyner" to dzieło nadziei, opowiadające o przeszłości, ale zrealizowane z myślą o świetlanej przyszłości.



Filarem całej opowieści jest postać Eugene'a Allena. W filmie został przekształcony w głównego bohatera o imieniu Cecil Gaines. Bohater urodził się w rodzinie pracującej na plantacji należącej do białych bogaczy. Choć jego ojciec i matka byli w teorii wolnymi ludźmi, to w rzeczywistości traktowani byli jak niewolnicy, z którymi właściciel (w tym przypadku syn właścicielki) może zrobić wszystko. Film zaczyna się więc od dramatycznej sceny pokazującej, jak bardzo fikcyjna jest wolność czarnoskórych Amerykanów. Oto młody paniczyk zdecydował sobie poużywać z matką Cecila. Chłopak, ledwie dzieciak, nie może zrozumieć, dlaczego ojciec nie postawił się białasowi. Pięć minut później będzie to wiedział aż za dobrze, kiedy jego rodzic padnie martwy zastrzelony przez białolicego właściciela. Cecil na całe życie zapamięta tę lekcję. Przez kolejnych kilka dekad zrobi wszystko, by nie drażnić białych bestii. Jego życiowa filozofia okaże się skuteczna i zaprowadzi go do nomen omen Białego Domu. Ale też będzie go wiele kosztować, głównie w życiu prywatnym.

"Kamerdyner" to dzieło niezwykle ambitne. W dwie godziny Daniels spróbował zmieścić ponad 70 lat historii Stanów Zjednoczonych. A dokładniej historii czarnoskórej mniejszości, ich zmagań i starań o uzyskanie równych praw. Niestety tak szeroki zakres sprawia, że film z samej swej definicji nie może być wyczerpującym obrazem epoki. Zamiast tego jest więc jedynie swoistego rodzaju almanachem walki Afroamerykanów, indeksem kluczowych wydarzeń historycznych i najbardziej typowych sytuacji w życiu czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych w kolejnych dekadach. Przypomina więc widzom to, co ci już wiedzą (a w każdym razie wiedzieć powinni). Jego zaletą jest to, że podaje to w atrakcyjnej formie.



Każdy epizod okraszony jest gwiazdami. Mają one bardzo mało czasu ekranowego, ale Daniels doskonale wiedział, jak dobrać aktorów. Wszyscy są wyraziści. W kilku scenach, czasem jednym zdaniem, potrafią zapaść widzom głęboko w pamięć, wywołując wrażenie obcowania z prawdziwymi mistrzami sztuki aktorskiej. Jest to oczywiście iluzja, bo przecież jedną, dwie sceny łatwo jest zagrać. Jednak kino to sztuka iluzji, więc powyższego nie należy traktować jako zarzut, a przeciwnie – jako jedną z zalet filmu. Dzięki tym wszystkim gwiazdom, nanizanym na jedną nić narracyjną, Daniels był w stanie stworzyć filmowy naszyjnik, którym łatwo jest się zachwycać, nawet jeśli jest to tylko błyskotka.

Gdzieś w tym wszystkim ginie niestety osobista historia głównego bohatera. Jego skrajny konformizm i obsesyjny wręcz pracoholizm jest zaprezentowany pośrednio, ale nigdy nie przeanalizowany. Widzimy dramatyczny rozdźwięk życiowych filozofii Cecila i jego syna. Patrzymy, jak małżeństwo przechodzi przez fazę niemal całkowitej destrukcji. Ale narzucony narracji terror historii nie pozwala na zagłębienie się w te fascynujące relacje i niezwykłą historię rodzinną (nie znajdziemy na przykład odpowiedzi na to, jakim cudem Gainsowie znaleźli siłę, by wytrwać w małżeństwie). Na pocieszenie pozostaje widzom jedynie znakomita gra Foresta Whitakera i jeszcze lepsza – wręcz fenomenalna – kreacja Oprah Winfrey, która bije na głowę jej dotychczas niedościgniony występ w "Kolorze purpury". Tylko dzięki wysiłkom tych dwojga aktorów Cecil i Gloria Ganesowie nie dali się pogrzebać pod stertą dat kluczowych dla historii Afroamerykanów.



O sukcesie box-office'owym "Kamerdynera" zdecydowało również to, że Daniels zrezygnował z rozliczeniowego tonu swojej opowieści. Film jest bardzo "czysty", nawet wtedy, kiedy dotyka spraw bolesnych i przypomina brutalne wydarzenia. Przywodzi na myśl dziadka, który wnukom wspomina o swojej burzliwej przeszłości. Chce, by pamiętali, o tym, jak to kiedyś było, ale jednocześnie unika epatowania dosłownością, by nie przyprawić kochane wnuczęta o nocne koszmary. Daniels próbuje być też salomonowym sędzią XX-wiecznej historii Ameryki. Pilnuje się, by każdej scenie negatywnego zachowania białych towarzyszyła scena pozytywna. Czasem potrzeba do tego kilku postaci (sekwencja początkowa z plantacji), innym razem jest to ta sama postać, ale w różnych sytuacjach (sceny za czasów prezydentury Reagana). Podobnie, Daniels próbuje po równo obdzielić chwałą za ostateczny triumf (symbolizowany wyborem Obamy na prezydenta) tych, którzy aktywnie walczyli (i ginęli) o równouprawnienie czarnoskórej mniejszości oraz tych, którzy biernością i posłuszeństwem "tępili ostrze nienawiści i strachu białych przed czarnymi" (jak to zgrabnie ujął Martin Luther King w scenie rozmowy z synem Cecila).

Z tych wszystkich powodów "Kamerdyner" nie zapisze się jakoś szczególnie w historii kina. Jest na to zdecydowanie zbyt mało wyrazisty. Jego największą zaletą (ale i wadą) jest to, że po prostu dobrze się go ogląda. Obraz Danielsa to dzieło przyjazne widzom, które pozwala im poczuć się częścią czegoś większego, czegoś ważnego, a jednocześnie nie wymaga przesadnego angażowania emocjonalnego czy też intelektualnego. "Kamerdyner" doskonale pasuje do popcornu i coli. I nie piszę tego ze złośliwością. Przeciwnie, należy to uznać za sukces reżysera, który skroił dzieło na miarę masowej widowni. Za co został przez odbiorców sowicie wynagrodzony.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Kamerdyner
Najpierw Steven Spielberg w swoim "Lincolnie" opowiedział historię prezydenta, który uchwalił XIII.... czytaj więcej
Recenzja Kamerdyner
Żywot człowieka poczciwego usłany różami zazwyczaj nie jest, ale realizując wizję amerykańskiego snu... czytaj więcej
Recenzja Kamerdyner
Ubiegły rok 2013 był o tyle ciekawy pod względem filmowym, iż na ekrany kinowe dumnie zawitały dwa głośne... czytaj więcej